Słowo samotność brzmi źle. Ale samotność nie jest ani zła, ani dobra. Samotność czasem pojawia się na pewnych etapach naszego życia i nie ma chyba osoby, która by jej przynajmniej raz nie doświadczyła.
I choć nikt nie chce być sam, to żeby tak naprawdę z kimś być, przydaje się zakosztowanie samotności. I nie mówię tu o samotności takiej, w której po pracy, gdzie mamy naokoło siebie wielu różnych ludzi, wracamy do pustego domu i po prostu odpoczywamy. Mówi się o singlach jako ludziach samotnych, ale czy do końca takimi właśnie są? Wielu z nich sypia regularnie z różnymi partnerami, ma spore grono znajomych bliższych i dalszych, prowadzi bogate życie towarzyskie. Singiel to raczej osoba bez stałego partnera obok siebie. Samotność w moim osobistym słowniku oznacza spędzanie większości czasu z sobą samym i z dala od ludzi.
Takie osobowości jak Abraham Lincoln, Sokrates, Budda, Jezus czy choćby Arystoteles Onasis przez pewien czas szukały samotności. Jedni udawali się do lasu, inni na pustynię, daleko od osad ludzkich. Dzisiaj już wiemy, że chwila ciszy i spokoju z dala od innych ludzi pozwala nam wydobyć z serca i umysłu to, co w nas siedzi lub siedziało, pozwala uspokoić myśli, posegregować je i usłyszeć cichy głos duszy i naszej intuicji. W szumie, hałasie i zgiełku nie jest to możliwe lub jest to trudne, ale w ciszy, owszem, zaczynamy słyszeć bicie własnego serca.
Od samotności pognało mnie w stronę ciszy. Boimy się samotności, bo często przeraża nas towarzysząca jej cisza. Kiedy jesteśmy sami, puszczamy więc radio, telewizję lub kupujemy sobie kota i psa, albo chodzimy na zakupy, byle być blisko innych. Ale tak naprawdę boimy się samotności nie ze względu na nieprzyjemną ciszę, ale dlatego, że jako ludzie jesteśmy istotami stadnymi, a co ważniejsze, lubimy się dzielić tym, co mamy. Największą karą nie jest samotność, ale niemożność podzielenia się z innym człowiekiem swoim ciepłem, dotykiem, głosem, rozmową, bo gdzieś podświadomie oczekujemy również, że to, co damy, w jakiś sposób wróci do nas, stanie się nami. Dlatego na Zachodzie ludzie starsi zawsze mają zajęcie, grupę wsparcia, są zaangażowani w życie społeczne, socjalne, rodzinne, nie mają czasu się nudzić.
Pamiętam moment, kiedy po dziewięciu latach wspólnego życia rozstałem się z małżonką i zamieszkałem sam. Na początku brakowało mi jej powrotów do domu czy odbierania córki ze szkoły, tej wrzawy, tego czegoś, co się działo każdego dnia. Mijały dni, tygodnie, miesiące, minął rok. Pustych ścian nie zapełnił żaden plakat (no może z wyjątkiem dużego telewizora i japońskiej konsoli do gier). Serce stale się rozglądało, szukało (nawet umówiło się z paroma dziewczynami), ale nie czuło tego czegoś i często odchodziło w ciszy.
Nie ma mądrości bez doświadczenia, a doświadczenia bez pokonania lęku i strefy komfortu, przełamania nawyków, przyzwyczajeń. Nasze związki uczą nas wielu rzeczy o nas samych i o drugim człowieku, ale równie wiele pokazuje nam samotność. Niestety, im mocniej w swojej istocie jesteśmy zablokowani – mam tu na myśli rożne podświadome wzorce, nieprzepracowane tematy, ukryte przekonania, nadbudowane skorupy wokół siebie – tym mniej czuli jesteśmy na swoje potrzeby i potrzeby partnera. Owinięci czarnym pancerzem poczucia bycia lepszym od innych, trwając w nienawiści do ludzi i stale rywalizując, widzimy w drugim człowieku jedynie narzędzie do realizowania własnych celów. Owinięci białym żalem, odrzuceniem dawnego partnera, rodzica, pragniemy być kochani, ale boimy się, a więc wyciągamy ręce, by zaraz je schować; otwieramy serduszko, by zaraz je przykryć.
Nie trzeba być wielkim filozofem, żeby stwierdzić, że do rozwinięcia pełni szczęścia potrzebna jest druga, podobna i rozumiejąca, czyli zwracająca nasz wkład, osoba. Ale równie niezbędne jest nauczenie się bycia w zgodzie ze sobą bez względu na to, czy jesteśmy sami, żyjemy w lesie, czujemy smutek, czy może otacza nas wielu różnych ludzi. Bez poczucia pełni w sobie, radości z obcowania ze sobą, narzucamy podświadomie rolę nowemu lub obecnemu partnerowi, a kiedy ten odchodzi, zapiera nam dech w piersi, bo oddaliśmy w związku swój własny mózg i płuco. Ale to nie był tak naprawdę związek, a raczej zwykła symbioza, bliźniakowanie, a temu jeszcze daleko do relacji opartej na równości i prawdziwym partnerstwie.
Odkryj – dzięki ciszy, samotności krótszej lub dłuższej – siebie samego. Co to oznacza? Czy w ciszy i samotności płaczesz za ludźmi? Idź za tym głosem, za tą tęsknotą. Czy nie jest tak, że te łzy są płaczem dziecka odsuniętego od mamy, ukrytym gniewem na ojca, który nie brał na rączki? Co jeszcze kryje się za ucieczką od ciszy czy nawet chwilowej samotności? Wejdź w siebie, bo dzięki temu lepiej zrozumiesz procesy, jakie zachodzą w tobie – łatwiej je nazwiesz. A raz uświadomiony pęd, myśl, wzorzec przestanie mieć nad tobą władzę. To już krok w świat zdrowych ludzi, zdrowych dorosłych, którzy bez poczucia braku w sobie emanują własnym światłem, dzielą się tym, co mają, potęgując u innych ich najlepsze cechy.
A gdy przestaniesz płakać za tym, czego nie masz, co straciłeś, czego nie dostałeś, gdy poczujesz radość z tego, kim jesteś, jaki jesteś, co masz, zaczniesz traktować ludzi dookoła siebie jak czyste karty. Przestaniesz pukać dwa razy tam, gdzie za pierwszym razem nie otwarli ci drzwi. Skończysz z szukaniem u innych tego, czego nie masz w sobie. I zrezygnujesz w końcu z wymagania od innych, by stale wypełniali braki w tobie. Wyjść do ludzi oznacza nie bać się kontaktu, oznacza ciekawość siebie w interakcji z innymi, oznacza bycie głodnym świata. Wyjść oznacza zacząć być, żyć w grupie, czuć się bezpiecznie i wystarczająco z tym, co dajemy i wnosimy oraz co otrzymujemy od drugiego człowieka. Uśmiechnij się, dopuść do siebie innych, zaproś ich, poznaj i ciesz się z chwil z drugim człowiekiem, jak i z chwil z samym sobą.
Nikodem Marszałek
listopad 2014